Boska Florence
Na nowy film Meryl Streep można spojrzeć nie tylko jako na osobliwą biografię z wyższych sfer Nowego Jorku w połowie 20. stulecia. Jeśli zadać sobie pytanie, jak to możliwe, by odegrana przez nią Florence Foster Jenkins – osoba pozbawiona talentu mogła zapełnić legendarną Carnegie Hall i cieszyć się autentyczną popularnością jako śpiewaczka operowa, to odpowiedzi nie można sprowadzić wyłącznie do siły jej pieniędzy. Bo w końcu nie każdy, kto je ma, potrafi ich w ten sposób używać, aby zyskać uznanie.
Oczywiście bez wątpienia znaczenie niemal symboliczne ma fakt, że boska Florence na pierwsze imię otrzymała Narcissa… Jednak nie byłoby „boskiej”, bez jej życiowego partnera St. Claira Bayfielda. Film Stephena Frearsa jest kapitalnym obrazem małżeńskiej symbiozy, której tajemnica do końca trzyma widza w napięciu.
Nie jest łatwo odpowiedzieć na pytanie, co sprawiło, że wytrwali razem prawie 40 lat. Ich związek wymyka się dzisiejszym kategoriom rozumienia małżeństwa. Z racji na chorobę Florence nie mogli mieć dzieci, ani też współżyć. Żona wynajęła mężowi oddzielny apartament, w którym nie omieszkał ulokować swojej kochanki. Czy Florence o tym wiedziała? On robił wszystko, aby o tym się nie dowiedziała, a ona wszystko, aby się nie domyślić.
Istotę tego związku można właśnie ująć w tej formule współtworzenia iluzji. St. Clair nieustannie dokonuje niezwykłych ewolucji, aby usunąć z oczu żony niewygodne opinie, ludzi, widzów, recenzje. Można powiedzieć tworzy dla jej potrzeb świat wyimaginowany, gdzie wszystko i wszyscy podtrzymują jej obraz geniuszu. A ona? Korzysta z wysiłków męża i rezygnuje ze swojej siły i inteligencji, aby nie zderzyć się z rzeczywistością.
To oczywiście powoduje wiele komicznych sytuacji, gdzie znakomicie sprawdza się talent świetnie obsadzonego w roli Bayfielda Hugh Granta. Wcielamy się jednocześnie w sytuację widzów „boskiej”. Bo tak jak jej śpiew mógł budzić politowanie i zażenowanie, a w najlepszej wersji śmieszyć, tak przyglądając się ich życiu, jesteśmy między rozbawieniem a irytacją, by za chwilę ze zdziwieniem zadać sobie pytanie: – A może to jednak autentyczne uczucie?
Trudno uwierzyć, aby St. Clair trwał przy Florence wyłącznie dla pieniędzy i statusu. Był w tym jakiś rodzaj masochistycznego podporządkowania, które było w stanie wytrzymać „nieprawdopodobny egotyzm” Jenkins, jak wyraził się recenzent „Posta”. W połączeniu z szerokim marginesem autonomii, jaki sobie St. Clair oznaczył, być może to było przepisem na związek.
Dzięki filmowi o Jenkins chętnie pojawiają się pytania o granice tego, co może być wypowiadane w małżeństwie, a co przemilczane dla jego dobra. Także o granice autonomii małżonków. Ile ma być części wspólnej, a ile tej, która dotyczy wyłącznie każdego z nich. W przypadku Florence i St. Claire przyglądamy się czemuś, co stale balansuje na granicy karykatury i autentycznej, głębokiej więzi. To oczywiście ogląd z zewnątrz, bo pewnie ten wypowiadany przez nich samych byłby zdecydowanie bardziej jednoznaczny.
Boska Florence (2016) reż. Stephen Frears
Dodaj komentarz