Z miłości do…
„Z miłości do…” to film o szansie na zmianę siebie, która może przyjść do każdego, nawet w jesieni życia. Także o tym jak trudno zobaczyć siebie i konsekwencje swoich czynów na ekranie codzienności, dopóki warunki jej oglądania nie ulegną radykalnej przemianie.
Bohaterami tego filmu są starsi już ludzie: Marion i Arthur. Ona jest osobą niezwykle pogodną, towarzyską i ciepłą. On jest wiecznie niezadowolonym zrzędą, który nigdy się nie uśmiecha. Ona z wielkim zaangażowaniem śpiewa w chórze o znaczącej nazwie „Starzy, ale jarzy”, który jak łatwo się domyśleć jest jej wielką pasją i odskocznią od ponurej diagnozy – raka. On uważa, że to ponad jej możliwości i powinna ograniczać swoje spotkania i śpiew, bo to tylko odbiera jej siły. Ona – pomimo, że jest w stanie terminalnym, gdzie od lekarza słyszy, że może już bez ograniczeń jeść frytki i lody – nie rezygnuje z tych chwil szczęścia. On zamyka się coraz bardziej w złości i przerażeniu przed jej rychłym odejściem.
Łączy ich wielkie oddanie i akceptacja siebie, próba zaspokojenia i zrozumienia, pomimo odmiennego myślenia i temperamentów. On wozi ją na kolejne próby, ona dba, aby jej pasja nie przesłoniła ich kontaktu. Potrafią rozmawiać o odchodzeniu Marion, choć w żaden sposób nie są w stanie zapanować nad emocjami, które mu towarzyszę. Kiedy ona odejdzie, Arthur stanie przed próbą zmierzenia się z dotychczasowym dorobkiem swego życia.
Jest w tym obrazie niezwykłe przesłanie, że relacja nie kończy się w momencie odejścia jednego z małżonków. Że to drugie, które zostaje, może w jakiś sposób być wierne poprzez swoje wybory i decyzje. I nie chodzi tu o zamknięcie w żalu i żałobie po zmarłej. Wręcz odwrotnie o otwarciu się na świat wartości Marion.
Arthur ze swym stetryczałym zgorzknieniem zostaje sam. Bez kontaktu z innymi ludźmi, a zwłaszcza tymi najbliższymi – synem i wnuczką. Instruktorka chóru mówi mu bez ogródek – To zapewne trudno być Arthurem – i jest to najtrafniejsze podsumowanie tej postaci, która ma ogromny problem, aby wyrwać się z emocji i postaw, jakie hodował w sobie latami. Po śmierci żony – jedynego źródła ciepła i pogody, tylko on sam może spróbować znaleźć to w swoim życiu, żeby nie powiedzieć – w sobie. Jak pokazuje to film, nie jest to prosta sprawa.
Można się zżymać na ten film, że to kolejna produkcja dla aktywnych emerytów, którzy są znakiem naszych czasów. Że film, o odchodzeniu zawsze dobrze się sprzeda i gwarantuje masę emocji oraz łez. Że wiadomo w połowie, jak to się skończy. Można, ale czy warto? To nie jest film dla wyrafinowanych koneserów, których gust i smak na wskroś prześwietli zamiar reżysera i scenarzysty. To obraz prosty i pełen życia, dla tych, którzy chcą je przeżywać wraz z bohaterami tego filmu – pełną piersią, bez względu na wiek, status i umiejętności. Pełen humoru i dystansu, dotykający jednocześnie głębokich i nieraz trudnych uczuć. Nieważne, że możemy się domyślać, dokąd doprowadzi Arthura raz podjęte wyzwanie. Ważne, że je podjął, bo to nadaje sens zarówno jego życiu, jak też jest dopełnieniem relacji z Marion. Chcemy mu towarzyszyć i wierzyć, że jest to możliwe, że nad śmierć mocniejsza jest miłość. Zaklinać rzeczywistość tak długo, jak tylko się da.
Z miłości do … (Song for Marion) (2012) reż. Paul Andrew Williams
fot. Coolmore Productions
Dodaj komentarz